28.2.13

Nie widzę powodu...

Nic tak nie poprawia nastroju, jak dawka abstrakcyjnego myślenia, na które nie ma absolutnie żadnej riposty.

Od jakiegoś czasu Młody zmaga się z silną niechęcią do wychodzenia do przedszkola. Co nieco już o tym wspominałem w poprzednim poście, ale od tamtego czasu sytuacja znacznie się pogorszyła. Teraz zmagania uzewnętrzniają się już w momencie, gdy zbliżamy się do niego ze spodniami, w których normalnie wychodzi na spacer (w tym również do przedszkola). W jednej chwili z beztrosko uśmiechniętego dziecięcia przeistacza się w burzę pisków, ryków, wycia i szlochania. Zrozumienie czegokolwiek nie przychodzi łatwo, jednak komunikat ogólny jest taki:

- ja nie chcę iść do przedszkola. Ja tam chodzę za często.


Za często?

Nie jestem w stanie odpowiedzieć na taki argument od razu, odczekuję więc chwilę i szykuję jakąś motywacyjną mówkę na temat późniejszej konieczności chodzenia do szkoły. Nie przemawia to do niego.

Po kilku próbach założenia spodni i tyluż rozpaczliwych szlochach i spazmach mięknę i mówię, że dziś nie, ale jutro to już na pewno "idziemy do przedszkola".

Miałem jeszcze przygotowane:
"przecież wszyscy cię tam lubią, i są zabawki i panie za tobą tęsknią i możesz tam rysować..."

Ale Młody był już w kolejnej fazie płaczu i ryku, że on nie chce. Sięgam więc po argument ostateczny, że będę musiał pracować i nie będę miał czasu z nim się pobawić.

A on w płacz...

Zirytowany (nie ma co ukrywać tego faktu) i zrezygnowany mówię w końcu zupełnie po dorosłemu:

- Synku - zupełnie nie widzę powodu, żebyś płakał.

Pociągając noskiem odwrócił się i podszedł do stolika z kredkami i coś z niego zgarnął. Podszedł do mnie i podniósł do góry puste piąstki.

- Zobacz, tu masz powód - powiedział.

18.2.13

1... 2... 3... K.O.

A tak mnie dziś Młody znokautował:

Po dwóch tygodniach tłumu w domu nie spodziewałem się spokoju już w pierwszym dniu. To się nazywa doświadczenie, którego mały dowód miałem już o poranku, gdy rozpoczął się lament po wyjściu Ukochanej do pracy.

Ale potem trochę przycichło, a potem Młody wybrał się do Klubu Przedszkolaka i zrobiło się jeszcze troche ciszej. Może nawet za cicho (w końcu przez ostatnie dwa tygodnie prawie go nie widziałem), ale mogłem na chwilę zająć się swoimi sprawami. Dwie godziny minęły błyskawicznie i poszedłem po niego do Klubu.

- Dziś było różnie - powiedziała Pani Opiekunka - trochę się bawił, trochę płakał. Już nawet zakładał buciki i chciał wychodzić.
- Ojej - odparł Tatuś-Bajarz.

Ubraliśmy się i zaczęliśmy w racać do domu. Po drodze zapytałem:

- jak minął Ci dzień, synku, co robiłeś?
- aaa... trochę się bawiłem i trochę płakałem.

1...

- dlaczego płakałeś - dopytywałem zmartwiony.
- bo było mi smutno...

2...

- Dlaczego synku... dlaczego było Ci smutno?
- No bo... no bo Ciebie nie było, tatusiu...

3...

K.O.


I jak tu się teraz nie rozkleić na środku drogi?

Zmieniliśmy szybko temat na kierunek obiadowy i przyspieszyliśmy kroku. Później dodał jeszcze, że dzieci w klubie zatykały uszy, a na pytanie, czemu tak robiły, odparł, że to z powodu jego głośnego płaczu.

Czasem wydaje mi się, że moje inteligentne dziecko całkiem nieźle radzi sobie z kreowaniem odpowiedniego wrażenia, ale nawet jeśli padam czasem ofiarą jego manilpulacji, to w takich przypadkach, jak ten, to ja nie mam nic przeciwko.



15.2.13

Piątek wieczorem... po naprawdę ciężkim dniu.

Tak się jakoś wszystko poukładało przez te ostatnie dwa tygodnie, że Młodego ciągle ktoś odwiedzał. Najpierw dziadkowie z południa, potem dziadkowie z północy i Tatuś-Bajarz musiał nolens volens pogodzić się z przymusowym urlopem i odstawką na boczny tor.

Nie ukrywam, że choć darzę Młodego uczuciem bezgranicznym, to czasem chwilę oddechu potrafiłbym docenić. No ale żeby mnie tak całkowicie na bok odstawić. To już była skrajność. Wszelkie próby załatwienia czegokolwiek dla siebie, grzęzły w oparach niepokoju (i ciekawości) o to, co się właśnie działo z Młodym.

A On tymczasem wyżywał się to z dziadkiem, to z babcią, a to z nimi obojgiem. Kiedy jednak wracała do domu mama - na chwilę wracała normalność. To znaczy ta część normalności, w której Młody przełączał swoją uwagę na Ukochaną.

A ja... ech... a ja z trudem walczyłem o buziaka na dzieńdobry i gryzłem się ze złością na gości, którzy odbierali mi wyłączność na syna. Muszę przyznać, że każda taka wizyta daje mi niemałą lekcję na temat tego, co we mnie siedzi.

A siedzi wiele niespełnionych marzeń i melodyjnych wspomnień...



... ale nie pozwolę sobie na myśl, że czegoś żałuję. Bo głowa swoje myśli, a serducho wie, że Młody mi jakąś ciepłą niepodziankę szykuje.

Ostatni tydzień był jeszcze gorszy. Z przyczyn ważnych wychodziłem z domu rano i wracałem późno i choć słyszałem go "gdzieś w pobliżu" to prawie nie miałem okazji go zobaczyć. No i dziś...

Dziś skończył się piąty poniedziałek w tym tygodniu. Nie było łatwo i powrót do domu łączył się z dużą nadzieją na naładowanie baterii - a Młody wciąż w objęciach gości. W końcu jednak trzeba było umyć ząbki i tu okazało się, że tata będzie niezbędny. A po toalecie...


...biorę syna na ręce i widzę jak się nerwowo rozgląda za Ukochaną, lub za dziadkiem, ale wzrok miał już mocno śpiący. Zamruczałem więc delikatnie "Keję", przekonany, że zaraz mnie skarci i ucieknie. A on spojrzał na mnie i położył głowę na ramieniu, tak jakby chciał powiedzieć: "No teraz to nie przerywaj tatku".

Była więc najpierw "Keja", a potem również:



Tym razem nie śpiewał ze mną, ale myślę, że teraz śni mu się coś bardzo miłego.
A i ja pewnie zasnę uśmiechnięty



13.2.13

Tatuś Bajarz ma ciężki dzień...

... jeden z dni tak ciężkich, że od rana do wieczora wszysko jest ciężkie. Ciężko się wstaje, ciężko z domu wychodzi, ludzie najpierw nie chcą wpuscić do metra, a potem z niego wypuścić. Na koniec.. ech ciężko o tym gadać.

Jestem ostatnio w "odstawce" i muszę się z tym pogodzić. Sytuacja wygląda tak, że od dwóch tygodni opiekę nad Młodym przejęli dziadkowie. Najpierw jedni, potem drudzy. Jakby tego było mało - od kilku dni przez większą część dnia przebywam poza domem.

Mimo swojego ponad dwuletniego stażu Młody wciąż jest zaskakującą nowością dla mnie i Ukochanej - jako syn, oraz dla jednych i drugich dziadków - jako wnuk. Po prostu nie jesteśmy jeszce oswojeni ze wszystkimi jego możliwościami. W związku z czym, cały czas pobytu poza domem zastanawiam się, co tam moje Szczęście porabia i czy Babcia i Dziadek na pewno czują się "Uszczęśliwieni". Jednocześnie martwię się czy jednak jakieś Licho się na to Szczęście nie zasadziło i co mogło z tego wyniknąć niedobrego. Potem wracam do domu...

... i oddycham z ulgą widać jak radośnie znika mi z pola widzenia i biegnie się bawić samochodami, gdy tylko się upewni, że wróciłem.

Po obiedzie zaś siadam spokojnie do pracy i rozpoczynam prasówkę. Wtedy biorą mnie diabli.

Kolejne dziecko znalezione w szafie, albo pod lodem, albo rzucone na posadzkę, albo zamknięte w beczce, albo...

"Pobity trzymiesięczny chłopczyk walczy o życie"

W tym momencie brakuje mi wszelkich cenzuralnych słów. Bo jeśli gnojowi jednemu z drugą dziecko nie było potrzebne, to niech go sobie nie robi. Teraz nawet jeśli go skażą, wyjdzie po paru latach, a zdrowia i życia to nikomu nie zwróci.

Dlaczego nie można w kodeksie przewidzieć kary przymusowej sterylizacji takich elementów? Dlaczego nie można zadbać o to, żeby czarcie nasienie nie przekazywało swojej ułomnej puli genów na następne pokolenia?

Wybaczcie, jeśli uniosłem się za mocno, ale czasem przychodzi kiepski dzień i jedna taka informacja przepełnia czarę cierpliwości...